Zycie w wynajętym mieszkaniu zaliczam bez wahania do najmniej przyjemnych rzeczy na świecie. W procederze zamieszkiwania cudzego M, a co ważniejsze w kontaktach z jego właścicielem, ewidentna staje się wielka narracja Karola i Fryderyka; o tych co wyzyskują i tych wyzyskiwanych. Wygląda to mniej więcej tak: Pierwszego każdego miesiąca zalewa mnie krew że płacę jak za zboże za cos co i tak niebawem opuszczę. A po mnie nie pozostanie nic! nawet małe rysy na ścianie które tak skrzętnie ukrywałem przed sokolim wzrokiem właściciela zostaną bezlitośnie zamalowane by zrobić dobre wrażenie na nowej, potencjalnej ofierze wyzysku.
Na ścianie nie mogę nic powiesić w rezultacie czego zostaje skazany na podziwianie właścicielskiego bezguścia, żyjąc jednocześnie z ciągłą obawą by wysublimowany smak właściciela nie udzielił się przypadkiem mnie, bo przecież kto z kim staje…
Jakby tego było mało; zapraszając gości kryje perfidną nadzieję że przyjaciele nie zaczną się ‘za dobrze bawić’, bo rzeczywiste widmo eksmisji spędza sen z powiek każdemu najemcy.
Ponadto, wynajmując mieszkanie dowiaduje się także o swej nadprzyrodzonej sile sprawczej! Kaszpirowski, ręce które lecza po prostu wysiadają! Zepsuty bojler, cieknący prysznic, żężąca pralka, nie domykające się okno—za tym wszystkim stoi nikt inny tylko właśnie ja! Respect!
Ale to wszystko pikuś, prawdziwe oblicze wyzysku, terroru (sic!) ujawnia się dopiero w ostatecznym rozliczeniu depozytu. (wtajemniczeni rozumieją w mig.) Nie różni się to niczym od rosyjskiej ruletki, albo wyciągania królików z kapelusza—nigdy nie wiesz za co Cię naliczą… twojego głosu jeż nikt nie słucha.
Niestety nadzieja o widmie ‘dyktatu wynajmujących’ pozostaje jak na razie równie płonna jak marzenie Karola i Fryderyka z 1848…
Powyższy tekst oparty jest na osobistych doświadczeniach autora i jego współlokatorów...